Wszystkie zamieszczone w tekście zdjęcia pochodzą z konta Thomasa A. Lukaszuka na Facebooku. Wykorzystuję je w tekście za Jego zgodą.
O emigracji
– Wyjechał Pan z Gdyni do Kanady w latach osiemdziesiątych. Dlaczego wtedy, dlaczego tam?
– Wyjechałem z Polski w 1982 roku, późnym listopadem. Moja mama udzielała się w Solidarności, zajmowała się rozprowadzaniem tzw. „bibuł” – ulotek i nielegalnych materiałów drukowanych przez NSZZ „Solidarność”. W tym czasie mój ojciec pracował w Dalmorze, gdyńskiej firmie rybackiej, był marynarzem, pływał na statkach-przetwórniach. Sytuacja w Polsce była dość krytyczna, z powodu działalności mojej mamy było nam na przykład bardzo trudno otrzymać mieszkanie. Rodzice mieli plan, że gdy tylko nadarzy się okazja wyjechać do innego kraju, to z niej skorzystają. I faktycznie, taka się nadarzyła – w 1978 roku na statku, na którym pracował mój ojciec zabrakło wody pitnej. Jednostka była wówczas w okolicach Labradoru i była zmuszona wpłynąć do portu w St. John’s, by uzupełnić zapasy. W tamtych czasach na statkach byli ludzie z ramienia partii PZPR, których zadaniem było pilnowanie, by członkowie załogi nie uciekali ze statku, niemniej ojcu jakoś udało się z niego w środku nocy zbiec i, na posterunku policji w St. John’s, poprosił o azyl polityczny. W tamtych latach była to w Kanadzie nowa sytuacja, rzadko zdarzało się, by Polacy prosili o taką pomoc. Z tego też powodu policja najpierw ojca aresztowała a w tym czasie rząd federalny, komórka odpowiedzialna za imigrację, musiała podjąć decyzję czy udzielić mu takiej pomocy, czy nie. Debata trwała kilka dni, przyjechali konsulowie RP z Toronto i Ottawy i żądali wydania ojca, co oczywiście skończyłoby się dla niego więzieniem. W końcu udało się – tata dostał azyl i statek odpłynął bez niego.
My po tej sytuacji przeżyliśmy trzy lata gehenny z polskim wywiadem. Zarówno moja mama, jak i nawet ja, wówczas przecież dziecko, byliśmy o ojca regularnie wypytywani, a gdy w 1981 roku nastał stan wojenny, polski rząd podjął decyzję, że lepiej będzie pozbyć się osób niewygodnych dla systemu. Zapukano do nas w środku nocy i dano nam pięć dni by się spakować, zamknąć swoje sprawy i opuścić Polskę. Zostało uzgodnione, że rząd kanadyjski pokryje koszty biletów samolotowych dla mojej rodziny – byliśmy zobligowani zwrócić tę wyłożona na nas kwotę po przyjeździe – a zamiast paszportów dostaliśmy dokument umożliwiający nam jednokrotne opuszczenie granic kraju. To było tak naprawdę wygnanie, bo my mieliśmy już nigdy do Polski nie wrócić – gdybyśmy przyjechali przed rokiem ’89, groziłby nam areszt. W tym czasie ojciec nie mieszkał już w St. John’s, tylko w małym mieście Sydney w Nowej Szkocji i 1 grudnia 1982 roku tam do niego dołączyliśmy. Zmiany polityczne, odzyskanie pełnej wolności przez Polskę zastały mnie w momencie, gdy mocno już wsiąkłem w nowe, kanadyjskie życie, byłem już chociażby na studiach, więc postanowiłem jednak zostać za oceanem. Przyjechałem tu dopiero w 2005 lub 2006 roku i od tamtej pory często Polskę odwiedzam, zresztą, moja starsza córka mieszka obecnie w Warszawie, więc tym bardziej regularnie zaglądam nad Wisłę.
– Jak pan sobie radził z aklimatyzacją w Kanadzie? Wyrwano Pana z Polski nagle, z biletem w jedną stronę, wyobrażam sobie, że nowy kraj musiał być ogromnym szokiem.
– Na początku oczywiście nie szło mi z tym najlepiej. Emigracja, nawet ta niekoniecznie dobrowolna, wydaje się być mimo wszystko mniej dramatyczna niż opuszczenie swojego kraju wiedząc, że już nigdy się tam nie wróci. W jednej chwili, w wieku zaledwie trzynastu lat straciłem całą rodzinę, kumpli, koleżanki, nauczycieli, swoje miasto, podwórko, dosłownie każdy element, jaki dawał człowiekowi oparcie, poczucie bezpieczeństwa i stabilność. Było to potwornie trudne. Ponadto, jechałem zupełnie w ciemno. Nie było Internetu, żebym mógł coś poczytać, nie było Google Earth, żeby zerknąć jak tam, dokąd jadę wyglądają domy, czy ulice, nie znałem też języka angielskiego. Jedyne, co mogłem zrobić to pójść do gdyńskiej biblioteki i wypożyczyć jakąś starą, najpewniej ocenzurowaną książkę o Kanadzie i przestudiować zamieszczone w niej czarno-białe fotografie. Od ojca nie mieliśmy prawa otrzymywać żadnej korespondencji, więc nie mógł nam przysłać zdjęć, nie mógł nam niczego opisać. Z mojej perspektywy, równie dobrze mogłem jechać na obcą planetę. Nawet nie byliśmy pewni co spakować. Letnie ubrania? Zimowe? Co tam mają, czego nie mają?
Z perspektywy czasu oceniam, że malutkie Sydney, gdzie byliśmy z pewnością nie tylko jedynymi Polakami ale także jednymi z niewielu imigrantów, którzy dotarli tam później niż po końcu II Wojny Światowej, było tak naprawdę dobrym miejscem do rozpoczęcia kanadyjskiego życia, bo wymusiło na nas szybką adaptację. W całym mieście nie było dosłownie jednego napisu po polsku, a niewielka Polonia miała swoje korzenie widoczne już tylko w nazwiskach i nie znała języka własnych przodków. Zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę i trzeba było jak najszybciej, poza angielskim, uczyć się kanadyjskich zwyczajów, czy kultury, żeby poznawać nowych ludzi, czy radzić sobie w szkole. Musiałem się szybko zaadoptować, bo zwyczajnie nie miałem wyboru.
– Jak to się stało, że z Sydney w Nowej Szkocji przeniósł się Pan do Edmonton w Albercie?
– Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych to był w Ameryce Północnej ekonomicznie ciężki czas. Na rynkach światowych spadły ceny ropy naftowej i surowców, a największą firmą w Sydney, z której tak naprawdę żyli niemalże wszyscy w mieście, była przetwórnia stali, ogromna huta. I ona zbankrutowała. Nagle, w ciągu doby, przynajmniej połowa mieszkańców miasta straciła pracę. Nie pozostawało nic innego jak spakować się i jechać do prowincji, która ekonomicznie stała wówczas najlepiej i gdzie można było znaleźć pracę, czyli do Alberty. Jechaliśmy tam samochodem, podróż trwała około tygodnia.
– Przylatuje Pan do Polski po raz pierwszy od wyjazdu … i co, jakie wrażenia?
– Ciekawe, to na pewno. Polska wtedy już bardzo się zmieniła, chociaż jeszcze nie aż tak, jak to ma miejsce teraz. Aczkolwiek, gdy przyjechałem do Gdyni, to odniosłem wrażenie, że to jest ciągle ta sama Gdynia. Byłem w Polsce dosłownie dwa miesiące temu i mogę zupełnie na świeżo powiedzieć, że polskie miasta zakwitły, są odrestaurowane, zadbane, piękne, jest w nich cudna nowa infrastruktura. Nie wiem dlaczego, ale w Gdyni za dużo zmian od tego 1982 roku nie widzę. Gdańsk i Sopot przeszły ogromną metamorfozę, ale Gdynia? W moim odczuciu, zupełnie nie. Ciągle jest tu jakoś… szaro.
O polityce
– Przeprowadza się Pan do nowego kraju, układa tam sobie życie i decyduje się na kształtowanie go od środka wchodząc do polityki. Jak to się stało? Ponadto, udziela się Pan również społecznie. Czy to coś, czego nauczyło Pana życie w Kanadzie, gdzie wolontariat i praca na rzecz społeczności jest bardzo ważna?
– Podejrzewam, że istnieje coś takiego jak gen wolontariusza, bo jedne osoby aż rwą się do takich zajęć, a inne nigdy się takimi sprawami nie przejmują. Ja jestem jednym z tych, co noszą w sobie taki pierwiastek. Jeszcze mieszkając w Polsce byłem w harcerstwie, udzielałem się też w organizacji Niewidzialna Ręka. Jej zadaniem było pomaganie osobom, które tego potrzebowały, ale zupełnie anonimowo, zostawiało się tylko, na przykład na wycieraczce, wyciętą z papieru czarną rękę. Anonimowo odśnieżało się chodniki, czy sprzątało klatki schodowe.
W Kanadzie wolontariat pomógł mi w integracji i polityka również zaczęła się od niego. W Edmonton, na kolejną kadencję do parlamentu startował człowiek o polsko brzmiącym nazwisku – Steve Paproski. Jego biuro wyborcze było niedaleko przystanku autobusowego, z którego jeździłem do szkoły. Moją uwagę przykuło jego nazwisko i któregoś dnia wszedłem do jego biura i zapytałem czy mogę się zaangażować. Przyjęli mnie i codziennie po szkole chodziłem tam pomagać. Paproski dostał się do parlamentu a lata później, gdy były wybory prowincjonalne, zaproszono mnie do kolejnej współpracy.
W 2000 roku, premier Alberty zaprosił mnie na spotkanie. Miałem już wtedy własny biznes, ale nadal angażowałem się w działania partii, ciągle jako wolontariusz. Premier zapytał, czy nie chciałbym kandydować do parlamentu prowincji. W pierwszej chwili uznałem to za szaleństwo, przecież nikt mnie nie znał, nie miałem żadnego zaplecza! Ale, był to jednak komplement, zostałem bardzo wyróżniony. A, że premierowi się nie odmawia, to podjąłem decyzję o starcie w prawyborach na kandydata. Jako moja konkurentka zgłosiła się nieżyjąca już dzisiaj, bardzo znana, lubiana i szanowana polityczka z rady miasta Edmonton, Rose Rosenberger. Uznałem zatem, że moja kandydatura jest bezsensowna, ale premier przekonał mnie, żebym jednak spróbował. Zostałem w grze, ale bez przekonania, aż do momentu, gdy pani Rosenberger nie zaprosiła mnie na kawę. Podczas rozmowy powiedziała mi, że nie mam szans, że na pewno z nią przegram i zaproponowała bym dołączył do jej kampanii. Mnie to ubodło – tego samego dnia zadzwoniłem do premiera i powiedziałem, że biorę się do roboty. Stworzyłem swoją kampanię i wygrałem z panią Rosenberger, która, jak się okazało, wypiła ze mną chyba najdroższą kawę w życiu, bo kosztowała ją awans z polityczki miejskiej na prowincjonalną.
Obecnie w ogóle nie jestem w polityce, odszedłem z niej w 2015 roku. Byłem posłem, byłem ministrem i w końcu wicepremierem Alberty. Spędziłem w parlamencie prawie piętnaście lat, cztery kadencje. Teraz pełnię funkcje doradcze, jestem też komentatorem w mediach. Pojawiają się propozycje, bym startował do kanadyjskiego senatu, ale na razie tego nie rozważam. Znów mam swój biznes, włożyłem w niego dużo pracy, nie chcę się z nim rozstawać, a poza tym moja polityczna kariera działa się kosztem czasu spędzanego z rodziną, zwłaszcza starszą córką. Ciągle mnie nie było w domu, pracowałem siedem dni w tygodniu, obecnie bardzo cenię sobie moje życie prywatne.
O kanadyjskiej kulturze popularnej
Bezwarunkowo najwspanialszym twórcą jest dla mnie Leonard Cohen. Uwielbiam jego muzykę i poezję, znam osoby, które go osobiście znały. Uwielbiam Celine Dion, to wspaniała piosenkarka. Mam ulubionych kanadyjskich sportowców, tu mam przede wszystkim na myśli Wayne’a Gretzky’ego, czy Connora McDavida. Wśród malarzy jest człowiek, którego znam bardzo dobrze i nawet miałem go w zeszłym roku ściągnąć do Polski, ale niestety z różnych powodów to się nie udało – Rdzenny Kanadyjczyk, Jason Carter. Tworzy współczesną sztukę, ale z elementami rdzennymi, zwłaszcza widocznymi w krajobrazach. W swojej pracy skupia się m.in. na Górach Skalistych, ma galerie w całej Kanadzie. Maluje, rzeźbi, jest też grafikiem. Szalenie utalentowany człowiek. No i ogromna ilość aktorów i aktorek, którzy często mieszkają w Stanach i ludzie niejednokrotnie myślą, że są Amerykanami bądź Amerykankami, a to Kanadyjki i Kanadyjczycy. Kanada ma trochę ten problem, że ma potężnego sąsiada, który wchłania ten popularno-kulturowy kanadyjski talent. I nie wiem dlaczego, ale tak się dzieje szczególnie w sferze komedii – John Candy, Leslie Nielsen – poznałem osobiście jego brata, który był parlamentarzystą – Mike Myers, Martin Short, Seth Rogen, Norm Macdonald, Dan Ayrkrod, Catherine O’Hara, czy Saturday Night Live, kultowy amerykański program satyryczny założony przez Kanadyjczyka Lorne’a Michaelsa.
Jason Carter. Źródło: strona autorska artysty
Przy okazji, chcę podkreślić, że z przyjemnością śledzę też polską kulturę popularną. Poznałem wielu polskich artystów, z niektórymi z nich nawet podróżowałem – Wodecki, Górny, Piasek. Uwielbiam polską muzykę, słucham jej w zasadzie cały czas. Dawno też już sobie założyłem, że co druga książka, która czytam musi być w języku polskim.