Historia Anne Shirley, sieroty, która w wyniku pomyłki trafia pod opiekę rodzeństwa Marilli i Matthew Cuthbertów, towarzyszy czytelnikom od pokoleń. W Polsce, przy okazji ukazania się nowego, doskonałego tłumaczenia jej przygód autorstwa Anny Bańkowskiej, znów zrobiło się głośno o tej rudowłosej, gadatliwej, obdarzonej ogromną wyobraźnią i nietuzinkowej dziewczynie.
Lucy Maud Montgomery w latach 1908-1939 napisała w sumie dziesięć części przygód Anne, które z początku koncentrują się na jej życiu, a w dalszych tomach na losach jej dzieci. Pierwsze polskie tłumaczenie “Ani z Zielonego Wzgórza” autorstwa Rozalii Bernsztajnowej (oparte na przekładach niemieckim i szwedzkim, nie na oryginalnym tekście) ukazało się w 1911 roku i jest obecnie mocno krytykowane za szereg przekłamań i infantylizację głównej bohaterki. Tłumaczka nie tylko utrwaliła na całe pokolenia błędny tytuł (“gable” to rodzaj trójkątnego dachu, a nie terenu, na którym mieści się farma Cuthbertów), nie tylko spolszczyła imiona bohaterów i bohaterek (robiąc na przykład z pani Rachel Lynde, Małgorzatę Linde), ale dokonała też niejednego skrótu i wielu pominięć. Co więcej, jak dowodzi artykuł Piotra Oczko, Tomasza Nastulczyka i Doroty Powieśnik w “Ruchu Literackim,” przekład Rozalii Bernsztajnowej sprawił, że nastąpiła “niewątpliwa kulturowa naturalizacja powieści Montgomery, w których bohaterki poczęły jawić się jako “polskie dziewczęta z dworków” a robiąc z Anne Anię pierwsze tłumaczenie “upchnęło powieść do szufladki z literaturą dziecięcą, nie mówiąc już nawet o zmianach rejestru stylistycznego czy wykastrowaniu wyrazistego poczucia humoru pisarki“.
Ucięte, niedokładne tłumaczenia literatury to oczywiście nie jest jedynie przypadek książek L.M. Montgomery. Znany jest chociażby przykład “Braci Karamazow” i tego jak powieść Dostojewskiego została okrojona przez wydawnictwo MG, ale w przypadku interpretacji omawianej kanadyjskiej literackiej klasyki, polscy czytelnicy nie mieli szans na zapoznanie się z jakimkolwiek innym jej przekładem aż do lat 90, kiedy to nastąpił wykwit kolejnych tłumaczeń cyklu o Anne Shirley. Podjęli się ich m.in. Przemysław Piekarski, Paweł Beręsewicz, Agnieszka Kuc, czy Katarzyna Jakubiak. Niestety, nie dość, że nikt nie zmienił błędnego tytułu, to jeszcze wiele z tych przekładów uznawane jest za niechlujne i zawierające sporo błędów.
Na początku 2022 roku, nakładem wydawnictwa Marginesy, ukazała się “Anne z Zielonych Szczytów” – najnowszy, znakomity przekład autorstwa Anny Bańkowskiej, w którym nie tylko w końcu prawidłowo przetłumaczono tytuł, ale które również uzupełniono o elementy wycięte wcześniej przez Rozalię Bernsztajnową. Dzięki pracy Pani Bańkowskiej i Marginesom, jak pisze portal superłumacz.pl,: “Stało się coś praktycznie niemożliwego. Tłumaczenie powieści Lucy Maud Montgomery wydanej w 1908 roku jest na językach Polek i Polaków. Nowy przekład stał się sensacją wśród osób wychowanych na książkach opowiadających o Ani Shirley. Od dawna nikt tak żywo nie dyskutował o prozie w Polsce. „Anne z Zielonych Szczytów” podzieliła czytelników. Jedni widzą w tym działaniu rodzaj profanacji i zamach na kanoniczne tłumaczenie Rozalii Bernsteinowej, drudzy uważają, że takie „odświeżenie” klasyki było potrzebne i jest jak najbardziej na miejscu”.
Postać Anne Shirley jest kulturowym fenomenem, bohaterką powieści, która sprzedała się jak dotąd w ilości około pięćdziesięciu milionów sztuk, i która regularnie rozpala wyobraźnię kolejnym pokoleniom czytelników i czytelniczek (głównie jednak, jak mi się wydaje, czytelniczek, bo książkom o rudowłosej sierocie, przynajmniej w Polsce, przypięto łatkę literatury “dziewczyńskiej”). Jej przygody, przetłumaczone na około czterdzieści języków, są zarówno zabawne jak i dramatyczne, a niesamowita wyobraźnia i ambicja głównej bohaterki to elementy, dzięki którym chce się przy książce spędzać kolejne wieczory. Turbulentna z początku znajomość z Gilbertem i jej rozwój, wspaniała przyjaźń z Dianą, Marilla, która najpierw jest względem Anne sceptyczna, ale w końcu przełamuje się i kocha ją jak własną córkę, wścibska pani Lynde, która również z czasem przekonuje się do głównej bohaterki to elementy, które bezbłędnie zawładają wyobraźnią i dawno przebiły karty powieści stając się filmami (pierwsza, niema jeszcze adaptacja “Anne…” została nakręcona w 1919 roku), serialami, kreskówkami, musicalami, słuchowiskami radiowymi, sztukami teatralnymi i w końcu jedną z głównych turystycznych atrakcji Wyspy Księcia Edwarda, najmniejszej kanadyjskiej prowincji, którą można zwiedzić podążając szlakami Anne Shirley.
Szykując się do napisania tego tekstu przeczytałam pierwszy tom przygód Anne w dwóch tłumaczeniach – Przemysława Piekarskiego z roku 1995, które znam jeszcze ze szkoły podstawowej, gdy omawialiśmy tę książkę w ramach szkolnej lektury oraz Anny Bańkowskiej. Jakościowo są one, w moim odczuciu, w zupełnie innych galaktykach, przy czym muszę zaznaczyć, że fatalna redakcja, lub może nawet jej brak w przypadku tłumaczenia Piekarskiego (w książce widnieje niewiele mówiąca informacja “Opracowanie redakcyjne – ZESPÓŁ“) dodatkowo jeszcze pogłębiła mój i tak już krytyczny odbiór jego pracy. Ale, po kolei.
Przekład to nie jest proste zadanie. Gdy rozmawiałam z Katarzyną Tubylewicz, pisarką i tłumaczką literatury szwedzkiej na potrzeby mojej książki “Polki i Polacy w pracy” opowiedziała mi m.in. o tym, że zawsze towarzyszy jej poczucie odpowiedzialności względem autora tekstu, do pracy nad którym się zabiera.
“Zadaję sobie pytanie, czy dobrze oddam jego styl, czy zdołam wejść tak głęboko w literacki język oryginału, by później stworzyć go na nowo, ale już w innym języku, bo właśnie tym jest przekład literacki. (…) Tłumacze są często ambasadorami autorów książek, które przekładają. (…) W Polsce nie do końca ceni się rolę tłumacza. Dużo już zostało zrobione, aby uczynić tłumaczy literatury bardziej widocznymi; są nawet wydawnictwa, które umieszczają nazwisko autora przekładu na okładce (…) wydaje mi się jednak, że wciąż nie ma powszechnego zrozumienia, że książka przetłumaczona jest również w dużej mierze dziełem osoby, która ją przełożyła, że tłumacz jest wręcz drugim autorem tekstu”. (Rae, Agatha, “Polki i Polacy w pracy”, 426-431, wyd. Kagra)
Tę odpowiedzialność zdecydowanie wzięła na siebie Anna Bańkowska. “Reprezentuję interesy autorki i dlatego tak uparłam się na tytułowe “Zielone Szczyty”, bo Lucy Maud Montgomery na tym bardzo zależało. Autorka ubolewała w dziennikach, że w tłumaczeniach słowo “gable”, czyli szczyt, nie jest prawidłowo przetłumaczone. Jeśli po polsku brzmi to komuś spiczasto, gorzej w ucho wpada – trudno. Takie były domy na Wyspie Księcia Edwarda: kanciaste, miały kilka szczytów. Trzymając się oryginału wzbogacam wiedzę i słownictwo polskiego czytelnika“.
We wstępie do “Anne z Zielonych Szczytów”, tłumaczka omawia wprowadzone przez siebie zmiany (…”razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, gdy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka, Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nosi imienia Mateusz, czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przykładach) bohaterkom i i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie.”), podkreśla, że przekładu tekstu nie ograniczyła jedynie do kwestii czysto literackiej, ale współpracowała z blogerką Bernadetą Milewską, wybitną znawczynią życia i twórczości L.M. Montgomery, czy Stanisławem Kucharzykiem, który bada florę występującą konkretnie na Wyspie Księcia Edwarda – faktycznie, roślinność na Wyspie jest zupełnie inna w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej niż u Przemysława Piekarskiego.
Gdy czytałam równolegle obydwa przekłady, poza samą kwestią różnic w tłumaczeniach, w oczy bardzo rzuciła mi się ogromna różnica jakości wydań. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że “Anię z Zielonego Wzgórza” wydano w roku 1995, trudno więc porównywać je do obecnych standardów, ale nie jest to, w mojej ocenie, wystarczające wytłumaczenie dla zwyczajnie niechlujnego, niezredagowanego tekstu i brzydkiej szaty graficznej. Krakowskie wydawnictwo Liberal oddało w ręce czytelników produkt wielce niedorobiony, dość ubogi stylistycznie (mało kto pochylił się nad synonimami do słów “piękny”, bądź “wspaniały” i te dwa przymiotniki występują w książce w ilości wręcz hurtowej, co przy pełnym egzaltacji oraz przepychu słownictwie jakiego używa Anne jest dość rozczarowujące, zresztą nagminnych powtórzeń jest tu cała masa) z błędami ortograficznymi (“na prawdę”, “nie nawidzę”), fatalną interpunkcją (nie czepiam się przecinków, sama mam z nimi problemy, bardziej chodzi mi o to, że momentami trzeba się domyślić gdzie kończy się lub zaczyna dialog, gdzie akapit, a zawarte w tekście cytaty nie są w ogóle wyodrębnione ani zaznaczone) oraz koszmarną, ściśniętą i zupełnie nieprzyjazną w odbiorze czcionką. Na próżno też szukać tu jakichkolwiek przypisów. Wszystko to jest w dodatku opakowane w okładkę, której brak jakiegokolwiek polotu i finezji. Wtedy, prawie trzydzieści lat temu, nie zwracałam na to wszystko uwagi, ale teraz przez te wszystkie mankamenty czytało mi się to wydanie jak po grudzie.
Wydanie z 2022 roku bije je na głowę pod każdym względem. Jest piękne, z ciekawą okładką, którą od wewnątrz zdobi mapka Zielonych Szczytów. Tekst wydrukowany jest przyjemną dla oka czcionką, są wyraźne akapity i spacje między linijkami – tekst oddycha. Jest to bardzo przemyślana i totalnie dopracowana książka, w treść której można się od razu zatopić. Przypisy od Tłumaczki pozwalają nie tylko poznać źródła pojawiających się w powieści, właściwie tym razem zaznaczonych cytatów, ale stanowią też ciekawą wartość dodaną pozwalającą jeszcze lepiej wgryźć się w tekst i dokładniej go zrozumieć poprzez wyjaśnienie realiów XIX-wiecznego życia na Wyspie Księcia Edwarda.
Nie brakuje też okrojonej wcześniej przez Piekarskiego dedykacji:
Co do samego przekładu, różnice oczywiście są. Małgorzata Lynde co prawda odzyskała swoje prawdziwe imię, Rachel, ale na nazwisko nadal jej Linde. Rodzice Ani umarli na egzotyczną, tropikalną febrę, zaś Anne na całkiem pospolitą szkarlatynę.
Bywa, że różnice w tłumaczeniu wpływają na to jakie obrazy pojawiają się w naszej głowie, gdy czytamy. W 1995 roku Ania czeka na stacji na Mateusza siedząc na deskach i zastanawiając się, czy nie przespać nocy na wielkiej czereśni. Anne, w 2022, siedzi na gontach i wyobraża sobie, że po zmroku będzie musiała spędzić noc na kwitnącej wiśni. Nie wiadomo dlaczego Ania nosi akurat marynarski kapelusz, który w swojej fantazji przyozdabia owocami. Ten Anne jest całkiem zwyczajny, co najwyżej podniszczony, a jego właścicielka wyobraża sobie, że jest przyozdobiony kwiatami i piórami. Okno w pokoju Ani ma okiennice, to w pokoju Anne ramy. Maryla zapowiada, że sama pójdzie na plebanię po książeczkę dla dzieci dla Ani, ale Marilla informuje swojego brata, że wyśle Anne na plebanię po katechizm. Ania słucha w szkółce niedzielnej przypowieści biblijnych, Anne recytuje parafrazy – hymny kościelne przerobione na potrzeby dzieci (jak wiemy z przypisu Tłumaczki). Warto zwrócić też uwagę na to, że Ania dodaje do ciasta krople walerianowe, a Anne płyn na ból stawów. A już na pewno inaczej wyobrażamy sobie to, co się dzieje czytając, że Maryla przywołuje Anię “serią uderzeń stacatto w okno od zachodu” a Marilla Anne “kilkukrotnym stukaniem w szybę” lub wtedy, gdy Maryla ostro żąda przeprosin “zostawiając ropiejącego strupa w Aninym łonie”, a Marilla “wypuszcza zatrutą strzałę prosto w zbuntowane serce Anne.” Mateusz Cuthbert nie wróci prędko do domu, bo kopcuje ziemniaki, z kolei Matthew Cuthbert w tym samym momencie wozi je na statek.
Różnice w tłumaczeniach sprawiają, że czytając ma się kompletnie inny odbiór postaci. Maryla Cuthbert jest oschła, ostra i często nieprzyjemnie prycha, z kolei Marilla Cuthbert, choć naturalnie również jest emocjonalnie zdystansowana, jest mimo wszystko bez porównania bardziej ludzka i ciepła. Mateusz Cuthbert określa Anię w myślach jako “piegowatą wiedźmę”, podczas gdy Matthew Cuthbert uważa, że Anne jest “piegowatą czarodziejką”. Może i detal, ale jaka zmiana!
W wydaniu z 1995 zdarzają się błędy, które wynikają zarówno ze złego tłumaczenia jak i braku redakcyjnego czuwania nad książką. I tak Ania mówi Maryli o pikniku, który ma się odbyć w przyszłą niedzielę, po czym w poniedziałkowy wieczór gubi się broszka panny Cuthbert, ale w środę się odnajduje i tego samego dnia Ania, w ostatniej chwili, zdąża na pikniki. Coś tu zdecydowanie nie gra. W wersji z 2022 roku, Anne mówi Marilli o pikniku organizowanym przez szkółkę niedzielną, który ma się odbyć w przyszłym tygodniu. I nagle kwestia zagubionej w poniedziałek broszki oraz pikniku w środę nabiera znacznie większego sensu. Ponadto, problematyczna wydaje się kwestia okien, co również nie zostało wyłapane na etapie redakcyjnym:
“Kuchnia w Zielonym Wzgórzu była miejscem pogodnym, lub mogła taka być, gdyby nie sterylna czystość nadająca jej wygląd nie używanego salonu. Jej okna wyglądały na wschód i na zachód. Przez zachodnie spoglądające na tylne podwórko wpływał potok łagodnego czerwcowego słońca. Zachodnie ukazywało białe płatki wiśni w sadzie, wiotkie brzozy w kotlinie nad potokiem i zieleń splątanych winorośli”. – 1995. (pisownia oryginalna)
“Kuchnia w Zielonych Szczytach mogłaby uchodzić za wesołą, gdyby nie jej przeraźliwa do bólu czystość, przez którą sprawiała wrażenie nieużywanego salonu. Miała okna na wschód i zachód; przez to zachodnie, wychodzące na podwórze, wlewało się teraz do wnętrza łagodne czerwone słońce, natomiast za wschodnim, oplecionym dzikim winem, widać było sad z wiśniowymi drzewami w chmurze białego kwiecia oraz smukłe brzozy pochylone nad strumieniem”. – 2022.
Bardzo się cieszę, że przy okazji wydania “Anne z Zielonych Szczytów” miałam okazję powrócić do klasyki L.M. Montgomery, przypomnieć sobie wypieki na policzkach, które pojawiały się przy okazji lektury kolejnych tomów, zabawy z koleżankami w nadawanie alternatywnych nazw miejscom, w których się spacerowało i spędzało czas oraz te marzenia o idealnych, bajkowych wręcz przyjaźniach. Była to wspaniała podróż w czasie, drogą wybrukowaną nostalgią i sentymentem, za którą bardzo dziękuję Annie Bańkowskiej i Marginesom, bo odbyłam ją (i na pewno nie tylko ja) dzięki ich pracy. Z ogromną chęcią sięgnę po kolejne tomy przygód Anne Shirley w nowym tłumaczeniu.
Anne, nie Ani.
Cieszy fakt, że postaciom w końcu przywrócono prawdziwe imiona. Muszę sobie powrócić do tej pozycji w nowym tłumaczeniu. 🙂
Serdecznie polecam! 🙂
Ciekawi mnie, czemu akurat z tym tragicznym tłumaczeniem zostało zestawione najnowsze, a nie z Bernsteinową, bo to jest chyba mimo wszystko najlepsze literacko tłumaczenie, pomijając najnowsze. Przejrzałam kiedyś wiele tych różnych koszmarków i Bernsteinowa to jest zupełnie inny poziom. Lepiej spuścić na nie zasłonę zapomnienia i porównywać dobre (choć nie wierne) z lepszym. Bo tak czytam te przykłady różnic i widzę, że językowo i stylistycznie, a nawet rzeczowo Bernsteinowa wcale nie jest tak daleko od Bańkowskiej, jak te inne tłumaczenia.
Hej 🙂 Tak, jak napisałam w tekście, skonfrontowałam obecne tłumaczenie z tym Przemysława Piekarskiego, ponieważ to właśnie tłumaczone przez niego wydanie czytałam w szkole podstawowej. Nie czytałam pierwszego tomu w tłumaczeniu Bernsteinowej,w jej przekładzie posiadam “Anię z Avonlea”, pozostałe tomy mam w jeszcze innych. Chciałam przy okazji pisania tego tekstu wrócić trochę do czasów dzieciństwa, dlatego postawiłam na książkę, którą mam na półce od połowy lat 90. Poza tym widziałam sporo artykułów i tekstów porównujących właśnie przekłady Bernsteinowej i Bańkowskiej choćby ten:
https://19czwartych.art.blog/2022/02/02/zieloneszczyty/
i tym bardziej poczułam, że nie chcę powielać takich treści, bo przecież historia Anne Shirley ma wielu polskich tłumaczy. Tym się kierowałam 🙂
Pozdrawiam!
Rozumiem🙂 po prostu widzę po tych zdjęciach i przykładach, że to naprawdę tragiczne tłumaczenie i tragiczna redakcja, a co by nie mówić o Bernsteinowej jeśli chodzi o wierność, to polszczyzna tam jest naprawdę piękna.
Do udanych filmowych adaptacji Ani z Zielonego Wzgorza warto jeszcze dołączyć serial japoński “Akage no Anne” z 1979r. https://www.youtube.com/watch?v=XVuCmrqJ0Kk&list=PLqC1oJiJg1ZtPzQQBXChmHFwzF6EnLadG Po czterdziestu latach animacja nie straciła realistycznego uroku, którego niestety zabrakło kanadyjskiemu serialowi z 2000r. Serial całkiem wiernie trzyma się oryginału książki, jest dość sentymentalny, ale nie popada w infantylizm.
O, super! Nie miałam pojęcia o tej adaptacji! Dzięki serdeczne!
Pozdrawiam! 🙂
Przyczepię się do opisu kuchni:
“Miała okna na wschód i zachód; przez to zachodnie, wychodzące na podwórze, wlewało się teraz do wnętrza łagodne czerwone słońce, natomiast za wschodnim, oplecionym dzikim winem, widać było sad z wiśniowymi drzewami w chmurze białego kwiecia oraz smukłe brzozy pochylone nad strumieniem”
W moim wydaniu, z tego samego roku, jest całkiem inaczej:
Miała okna na wschód i zachód; przez to zachodnie, wychodzące na podwórze, wlewało się teraz do wnętrza łagodne czerwone słońce, natomiast za wschodnim widać było sad z wiśniowymi drzewami w chmurze białego kwiecia oraz smukłe oplecione zielonym bluszczem brzozy pochylone nad strumieniem”.
W moim wydaniu jest więc wyraźny błąd tłumaczki, bo w jej przekładzie to nie okno jest oplecione, tylko brzozy. I w dodatku nie winem, lecz bluszczem. Dobrze, że w drugim wydaniu błąd poprawiono.
Dodam też, że Anię w tłumaczeniu Bernsteinowej można znaleźć chyba w każdej bibliotece, a nawet w pdf. Warto porównać to pierwsze tłumaczenie.
Co do mnie, najwyżej chyba cenię przekład Pawła Beręsewicza – w jego tłumaczeniu ta książka jest naprawdę zabawna!
Dzięki serdeczne za ten komentarz 🙂 Można dostać zawrotu głowy, tyle jest tych wersji 😉