Mariusz Czerkawski o grze w kanadyjskich klubach NHL

Mariusz Czerkawski, wybitny polski hokeista, który rozegrał 745 meczów w lidzie NHL (zdobywając w nich ponad 200 bramek) opowiada Maple Corner o swoim doświadczeniu gry w kanadyjskich klubach najlepszej ligi świata: Edmonton Oilers, Montreal Canadiens i Toronto Maple Leafs.
autograf Mariusza Czerkawskiego, pamiątka Thomasa A. Lukaszuka

Jakie są Pana pierwsze skojarzenia z Kanadą?

– Zimno i hokej! (śmiech) Od razu jednak trochę się wytłumaczę – zimno, bo nigdy nie byłem tam latem, sezon hokejowy trwa od października do kwietnia. Owszem, w Hamilton, Montrealu, czy Toronto spędziłem nieco czasu już wiosną i wówczas było bardzo przyjemnie, ale jednak w Edmonton, gdzie grałem jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, swoje przeszedłem, włącznie z temperaturą sięgającą -40 stopni.

Do Edmonton został Pan wymieniony z klubu Boston Bruins. Jakie były różnice między tymi dwoma miastami?

– Były i to spore. W Bostonie zadebiutowałem w 1994 roku, ale dopiero w kwietniu, ponieważ wtedy dla klubu Djurgårdens IF, w którym grałem zakończył się sezon. Kontrakt na występy w NHL podpisałem już jednak wcześniej, bo manager Bruins chciał mnie tam ściągnąć natychmiast po tym jak sezon w Szwecji dobiegnie końca. Miałem dojechać na ostatnie mecze sezonu zasadniczego i na play-offy i tak też się stało – rozegrałem cztery spotkania oraz dwie rundy play-off, po których Boston został wyeliminowany. Z kolei następny sezon, 94/95, nie rozpoczął się, bo w NHL doszło do lockoutu – szefostwo ligi nie zgodziło się, by zawodnicy wjechali na lód, gdyż nie została przedłużona umowa między związkami zawodowymi hokeistów i właścicielami klubów –  liga zatem w ogóle nie wystartowała a nasze kontrakty przestały obowiązywać. We wrześniu byliśmy jeszcze na obozie przygotowawczym, ale przez cały październik, listopad i grudzień nic się nie działo. Część zawodników nigdzie nie grała, a część, w tym ja, uznała, że szkoda wybijać się z rytmu i tym sposobem trafiłem do Finlandii, do klubu Kiekko-Espoo. Gdy w styczniu lockout się zakończył, NHL ruszyła, ale Boston grał tylko w Konferencji Wschodniej – nie pojechałem zatem ani do Edmonton, ani do Vancouver, ani do Los Angeles, czy Anaheim. Grałem za to między innymi z Ottawą, Montrealem i Nowym Jorkiem. Kiedy rozpoczął się sezon 96/97 zostałem wymieniony do Oilers. W tym czasie miałem już na koncie ponad sto meczów w NHL, widziałem jednak na oczy jedynie północno-amerykańskie miasta położone na wschodzie kontynentu. Byłem już dobrze zaznajomiony ze ścisłym centrum Bostonu, gdzie nie tylko grałem i trenowałem, ale też mieszkałem i nagle, w grudniu, trafiłem do Edmonton. Pamiętam, że gdy samolot podchodził do lądowania patrzyłem przez okno i nie wierzyłem własnym oczom – aż po horyzont nie widać było niczego poza śniegiem i polami. Niczego! Pomyślałem, że jak to tak będzie wyglądało, to zwariuję! Dodatkowo, przywitało mnie -25 stopni… Gdy potem jechałem taksówką, to dopiero po pół godzinie drogi od lotniska zauważyłem gdzieś w oddali zarys typowego miasta z drapaczami chmur, wieżowcami i światłami. No, trochę wróciło do mnie życie, bo autentycznie bałem się, że wylądowałem po środku niczego.

Przeżyłem naprawdę spory szok. Pamiętam, że pierwsza noc w hotelu była pełna przemyśleń i wątpliwości, ale na szczęście już od następnego dnia, gdy spotkałem niezwykle miłych, życzliwych, absolutnie zakochanych w hokeju ludzi, a do tego doszli nowi kumple, z którymi wówczas trafiłem do drużyny tacy jak Curtis Joseph, czy Jeff Norton, to tęsknota za Bostonem stopniowo mi przeszła.

Mariusz Czerkawski, źródło: Hokej.Net

– Hokej ma w Kanadzie status narodowej religii. Czy zainteresowanie kibiców i otoczka medialna były tam inne niż w Stanach?

– Akurat w Stanach byłem w bardzo sportowych miastach – Boston to nie tylko hokej, ale też NBA i futbol amerykański. Było tam mnóstwo sportowych pubów, zawodnicy byli rozpoznawani na ulicy. Podobnie Nowy Jork, ale jednak tu ze względu na wielkość miasta, łatwiej było pozostać anonimowym – jeżeli Madonna, Brad Pitt, czy Leonardo DiCaprio mogli się tam schować, to hokeiści tym bardziej. W Kanadzie grałem faktycznie w kultowych miejscach – może akurat Edmonton nie miałoby aż takiego statusu, gdyby nie Wayne Gretzky, Mark Messier, Jari Kuuri i te wspaniałe walki o Puchar Stanleya – bo jednak w większej kolebcie hokeja niż Montreal i Toronto nie da się zagrać. To tak, jakby piłkarz zagrał w Realu Madryt lub FC Barcelonie, to jest dokładnie takie przełożenie. Jest się rozpoznawalnym na ulicy, a zawodnicy już z zupełnego topu jak choćby Tie Domi, Mats Sundin, Saku Koivu, czy Jose Théodore byli niczym gwiazdy rocka – kibice rozpoznawali ich nawet od tyłu, po zarysie głowy!

– Gdy grał Pan w Montrealu, trafił Pan do drużyny afiliacyjnej, Hamilton Bulldogs. Jakie są różnice między NHL i AHL?

–  To choćby kwestia prestiżu, czy wagi tych rozgrywek, które są zupełnie inne. Sama ekspozycja w mediach to potwierdza: na pomeczowej konferencji w NHL jest czterdziestu dziennikarzy tu czterech, tu jest jedna kamera lokalnej telewizji, tam dwanaście, a każda należy do innej stacji. W NHL są prywatne samoloty, z obsługą z najwyższej półki, tu loty rejsowe… Oczywiście, AHL ma swoją klasę i miałem przyjemność grać w tej lidze przed siedemnastoma tysiącami kibiców na trybunach, ale też nie zawsze tak tam jest. Do Hamiltonu trafiłem najpierw na dwa tygodnie, poniekąd za karę, w czasie których zdobyłem tytuł zawodnika tygodnia całej ligi. Potem, gdy zakończył się sezon dla Montrealu i akurat miałem jechać do Polski na mecze mistrzostw świata, wezwano mnie z powrotem do Buldogów na play-offy, w których z góry było wiadomo, że nie wystąpię, bo nie zostałem w odpowiednim czasie zgłoszony do składu. Liczono na to, że się nie stawię, ale ja przyjechałem i trenowałem z drużyną. Gdy w Montrealu zmieniło się kierownictwo, to za porozumieniem stron odszedłem z tego klubu i mogłem ponownie grać dla New York Islanders.

– Czy jest różnica między występowaniem w kanadyjskim a amerykańskim klubie w NHL, czy te standardy są już tak wyśrubowane, że to samo, na poziomie organizacyjnym, obowiązuje wszystkich?

– W kanadyjskich klubach zdecydowanie jest to poczucie, że hokej wywodzi się z Kanady, że to jednak przede wszystkim ich sport. Teraz w lidzie gra na przykład Winnipeg, którego nie było, kiedy ja występowałem w NHL, a o wejście do niej stara się miasto Quebec – kiedyś mieliśmy tam obóz przygotowawczy i to było czyste szaleństwo jak się nami interesowano i jaka wokół nas panowała ekscytacja. Przyznam, że pod względem profesjonalizmu nie czułem szczególnej różnicy między na przykład Bostonem a Montrealem, czy Toronto, ale jeszcze przynajmniej w latach dziewięćdziesiątych Edmonton faktycznie nieco odstawało – tam lataliśmy przede wszystkim lotami komercyjnymi, nie prywatnymi samolotami, i to w klasie ekonomicznej, bo nie da rady zapakować do pierwszej klasy trzydziestu hokeistów. Z kolei w Montrealu, jak miało się na swoim koncie minimum 400 spotkań rozegranych w NHL, to dostawało się pojedynczy pokój w hotelu na czas wyjazdu, czego zupełnie nie było u nowojorskich Islandersów. Oczywiście mówimy o czasach sprzed dwudziestu lat, obecnie standardy poszybowały mocno w górę i kluby mają na przykład swoich kucharzy, a hale standardowo są wyposażone w kompleksową odnowę biologiczną.

– Toronto – z jednej strony Pana ogromny sukces, wystąpił Pan w Meczu Gwiazd NHL, z drugiej, kilka lat później reprezentował Pan barwy Maple Leafs, który ma chyba jednych z najbardziej sfrustrowanych kibiców w całej lidze.

– Oczywiście, zawsze trafią się kibice, którzy liczą na sukces i potem są rozczarowani, ale ludzie czują i wiedzą kiedy zawodnik daje z siebie wszystko. Jasne, że fani Maple Leafs są zawiedzeni, ale tam i tak jest ciągle pełna hala a na każdym meczu na trybunach siedzi po dwadzieścia tysięcy ludzi. Nikt nie przestaje w ramach protestu chodzić na spotkania, nikt nie nastawia się negatywnie do drużyny, czy konkretnych zawodników. Jest tam nieco inna kultura kibicowania.

– W jakich okolicznościach dowiedział się Pan, że wystąpi na Meczu Gwiazd?

– Byliśmy wtedy na wyjeździe, nie pamiętam już dokładnie gdzie. Po porannym treningu przyszedł do mnie jeden z serwisantów i przekazał, że czekają na mnie w pokoju trenera. Nie miałem zielonego pojęcia o co może chodzić, ale jak wszedłem do środka i zobaczyłem managera klubu oraz cały sztab to nieco się wystraszyłem, bo tak samo wyglądało to w Bostonie, gdy dowiedziałem się, że jestem wymieniany do Edmonton. Szybko jednak okazało się, że mają dla mnie dobre wieści – zostałeś nominowany, będziesz reprezentował nasz klub na Meczu Gwiazd w Toronto! Gratulujemy, ale nie myśl sobie, że jesteś jakimś mistrzem świata, teraz musisz tak naprawdę pracować jeszcze mocniej, żeby udowodnić, że to wyróżnienie Ci się należy!

Pierwsza strona Przeglądu Sportowego, 8 lutego 2000 roku

– Wiadomo jednak, że Mecz Gwiazd to tak naprawdę zwieńczenie całego Weekendu Gwiazd.

– Tak, jest to wspaniałe święto hokeja ze wzniosłą atmosferą, całą masą kibiców – na sam tylko przedmeczowy, poranny trening przyszło ich ponad dwadzieścia tysięcy –  i kolegów, których zna się dobrze z lodowisk. Na wydarzeniu obecnych jest mnóstwo dziennikarzy, więc jest sporo wywiadów i konferencji prasowych. Podpisuje się też multum pamiątek – koszulek, kijów, czy krążków – które są potem licytowane lub rozlosowywane. W sobotę jest pokaz talentów a w niedzielę mecz o takiej porze, żeby zawodnicy mogli po nim spokojnie rozjechać się do swoich klubów i od poniedziałku wznowić treningi.

Mariusz Czerkawski podczas konkursu talentów w trakcie Weekendu Gwiazd NHL, Toronto 2000, źródło: Youtube

– Pobyt w którym z kanadyjskich miast wspomina Pan najlepiej?

– Myślę, że Edmonton. Była tam świetna ekipa, wielu młodych, prężnych zawodników, doskonale się gra w takim towarzystwie. Te rejsowe loty zupełnie nam nie przeszkadzały, one tak naprawdę przełożyły się na jeszcze lepszą integrację całej drużyny. W innych okolicznościach, po meczu wsiada się w wyczarterowany samolot i potem szybko rozjeżdża do domów, by rano stawić się na treningu. Tymczasem tu trzeba było dostosować się do rozkładów lotów, zatem zdarzały się okazje, by po meczu pójść razem na kolację, lub na piwo, pogadać, poznać się lepiej a lot do domu był dopiero na drugi dzień.

Mój numer dwa to zdecydowanie Toronto, gdzie grałem nie tylko z jednym z moich najlepszych kolegów, Matsem Sundinem, ale też z Tie Domim, czy Erikiem Lindrosem. Świetna atmosfera, kapitalne miasto, dobrze mi się tam mieszkało. Montreal wypada w tym zestawieniu nieco gorzej, bo jednak podziały na francusko i anglojęzycznych zawodników, a co za tym idzie tworzenie się grupek, nie sprzyjały najlepszej atmosferze, czy jakieś szczególnej integracji. Podobnie było z dziennikarzami – ktoś rozmawiał ze mną po angielsku, a potem we francuskojęzycznej prasie ukazywało się coś zgoła innego niż to, co powiedziałem… Trochę to było dziwne.

Hokejowe, kolekcjonerskie karty z wizerunkiem Mariusza Czerkawskiego w strojach, od lewej: Edmonton Oilers, Montreal Canadiens i Toronto Maple Leafs.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *