Bill Welychka w eksluzywnym wywiadzie dla Maple Corner. Autobiografia, telewizja MuchMusic i kanadyjski rynek muzyczny.

Bill Welychka to kanadyjski dziennikarz muzyczny i osobowość telewizyjno-radiowa. W latach 1988 - 2005 pracował w stacjach muzycznych MuchMusic i MuchMoreMusic, dla których przeprowadził setki wywiadów z największymi artystami na świecie. Później pracował dla telewizji w Edmonton, Ottawie i Kingston (Ontario), gdzie prowadzi też swoją audycję radiową. Właśnie ukazała się jego autobiografia "A Happy Has-Been".
Screen z “Bill’s Best of MuchMusic 1999“, źródło: YouTube
O A Happy Has-Been

Jesteś obecny w kanadyjskich mediach, w tym muzycznych, od końca lat 80. Byłeś jednym z głównych dziennikarzy ogólnokrajowej, ogromnie popularnej stacji telewizyjnej, przeprowadziłeś setki rozmów z największymi artystami na świecie, ale na wydanie autobiografii zdecydowałeś się dopiero teraz. Piszesz w niej, że „każdy ma do opowiedzenia historię wartą napisania książki” zatem nie mogę nie zapytać dlaczego tak długo trzeba było czekać na Twoją i dlaczego zdecydowałeś się na jej napisanie akurat teraz?

– Regularnie od wszystkich słyszałem, że powinienem napisać książkę, że mam przecież tyle niesamowitych historii do opowiedzenia, jednak długo wydawało mi się, że mało kto uznałby moje życie za wystarczająco ciekawe, by po taką pozycję sięgnąć. Sytuacja zmieniła się wraz z covidem – podczas pandemii jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać podcasty i nagle zacząłem dostawać zaproszenia do wzięcia udziału w wielu z nich. Dotarło wówczas do mnie, że może faktycznie to jest ten moment, by zacząć spisywać pewne rzeczy. Szybko okazało się, że mam tyle do opowiedzenia, że zrobiła się z tego książka, chociaż z początku przelewałem na papier wspomnienia jedynie na wypadek, gdybym znów został zaproszony do kolejnego podcastu.

– Książka obfituje w mnóstwo anegdot i historii zza kulis, a przecież obejmuje ona kilka dekad twojego życia. Jak to wszystko zapamiętałeś? Pisałeś pamiętniki przez te wszystkie lata?

– Wszystko zmyśliłem! (śmiech). A mówiąc poważnie to obejrzałem i przeczytałem całą masę wywiadów, które przeprowadziłem, przekopałem się przez ogrom materiałów archiwalnych i, gdy je sobie przypominałem, wróciło do mnie mnóstwo wspomnień z tamtych czasów. Dodatkowo, przez pięć lat pisałem teksty do lokalnej gazety, które podsumowywały moją dotychczasową działalność i je też sobie odświeżyłem. Porozmawiałem także ze znajomymi, z którymi kiedyś pracowałem, przypomnieli mi różne historie i zdarzenia, o których ja nie pamiętałem. Cieszę się, że napisałem tę książkę, bo niedługo będę w takim wieku, że pewnie zacznę zapominać co się w moim życiu działo, a wtedy większość z tego, co wspominam w A Happy Has-Been prawdopodobnie zniknęłoby na zawsze.

Bill Welychka promujący A Happy Has-Been, źródło: Bill Welychka

– Czy to, że mniej więcej w tym samym czasie powstawał film dokumentalny o MuchMusic, „299 Queen Street West”, pomogło Ci w pisaniu?

– Przedziwnie to się wszystko złożyło. Gdy zacząłem pojawiać się gościnnie w różnych podcastach, zadzwonił do mnie Sean Menard, reżyser tego dokumentu. Umówiliśmy się na serię rozmów na temat stacji i to się idealnie pokryło w czasie z moją pracą nad książką. Kiedy znalazłem wydawcę, dowiedziałem się, że 299 Queen Street West będzie pokazywany w całej Kanadzie mniej więcej w tym samym czasie, co moment ukazania się na rynku A Happy Has-Been. Uznałem to za wręcz surrealne, że to się tak zazębi, bo obydwie rzeczy powstawały zupełnie niezależnie od siebie. To, jak moja przeszłość bombardowała mnie jednocześnie z każdej możliwej strony wydawało mi się wręcz niedorzeczne! (śmiech). Finalnie, premiera mojej autobiografii zbiegła się w czasie z torontońską premierą dokumentu a ja pojechałem w trasę promocyjną jednocześnie i filmu i książki.

O sztuce wywiadu

– Przeprowadziłeś ogromną ilość wywiadów z czołowymi artystami i artystkami na świecie. Niejednokrotnie piszesz w książce, że zdarzało Ci się z dnia na dzień dowiadywać, że stacja gdzieś Cię wysyła, bo ktoś zażyczył sobie rozmowy właśnie z Tobą. Jak się przygotowywałeś do takich wyzwań w czasach, kiedy nie było Internetu, zatem szykowanie się do nieoczekiwanego wywiadu było znacznie trudniejsze.

– Jestem dziennikarzem muzycznym, muzyka otacza mnie bez przerwy przez całe moje życie, więc nigdy nie było tak, że miałem rozmawiać z kimś, o kim, nie miałem bladego pojęcia kim jest i co tworzy. Mieliśmy też w stacji osobę odpowiedzialną za bardziej dogłębny research, która miała dostęp do szeregu archiwów tak prasowych jak i audio i wideo, która nam pomagała, poza tym wytwórnie dosyłały nam biografie swoich podopiecznych i informacje prasowe o ich najnowszych albumach, czy singlach. Gdy miałem więcej czasu, żeby się przygotować, to wertowałem wszystko, co tylko mogłem znaleźć o danej osobie, czy zespole, słuchałem płyt, czytałem uważnie co zawarto w dołączanych do nich książeczkach. Zresztą, wiadomo że artyści chcą z zasady rozmawiać o swoim najnowszym dziele, ponadto oczekiwania fanów odnośnie takiej rozmowy zwykle też są dobrze znane. Miałem zasadę, że przygotowywałem sobie maksymalnie trzy pytania, bo wiedziałem, że potem, w zależności od tego jakie odpowiedzi na nie otrzymam, dany wywiad może pójść dosłownie w każdym możliwym kierunku i wtedy trzeba po prostu normalnie rozmawiać, bez jakiegoś odgórnego scenariusza. Bo najgorsze są wywiady typu ping-pong: pytanie-odpowiedź, pytanie-odpowiedź.

– Pamiętasz swój zupełnie pierwszy wywiad?

– To był Marty Stuart, amerykański wokalista country. Przyjechał do Toronto promować nową płytę, a ja w tamtym czasie byłem wielkim fanem tego rodzaju muzyki. Udało mi się z nim porozmawiać w jego autokarze, z tym, że zadawałem mu pytania zza kamery, nie było mnie widać. Wyszło świetnie a ja wtedy pomyślałem „O rany, płacą mi za taką frajdę!” – bo rozmowa z drugim człowiekiem to dla mnie czysta frajda.

– A kiedy pierwszy raz pojawiłeś się przed kamerą?

– Och, nawet nie pamiętam… To pewnie było, gdy prowadziłem program Outlaws & Heroes o muzyce country, ale nie wiem z kim wtedy rozmawiałem.

– A jakie emocje Ci towarzyszyły, gdy zadebiutowałeś przed kamerą?

– Wiesz, nigdy nie robiłem wywiadu z myślą o mnie, tylko z myślą o moich rozmówcach, więc zawsze zależało mi na tym, by to oni mieli okazję się dobrze zaprezentować. Nie mówiłem tego wcześniej, ale przypominam sobie, że przed tym zupełnie pierwszym wywiadem przed kamerą pomyślałem o znajomych ze szkoły i studiów. Jako młody chłopak bardzo często się przeprowadzałem i z wieloma osobami straciłem kontakt. Zastanawiałem się, czy mnie rozpoznają i, jeżeli tak, to czy ktoś z nich się odezwie. I faktycznie, kilka osób do mnie napisało, właśnie dlatego, że zobaczyli mnie w telewizji.

Przegląd ułamka wywiadów, które przeprowadził Bill Welychka

– Zdarzył Ci się wywiad, który poszedł źle?

– Oczywiście! Pamiętam jak gościliśmy w studiu brytyjski zespół Blur. Mieli wpaść na godzinę, zagrać kilka utworów a między piosenkami pogadać ze mną oraz z publicznością w studiu. Przyjechali, zagrali, ale kompletnie nie mieli ochoty rozmawiać. Na każde zadane pytanie odpowiadali jakimś krótkim bełkotem, bez różnicy, czy to ja je zadałem, czy ktoś z widowni. W końcu stało się jasne, że trzeba ich dociągnąć do przerwy reklamowej, a potem w ogóle zrezygnować z wywiadu i dać im po prostu dłużej pograć. Nie wiem co się stało, może wszyscy wstali lewą nogą, może byli zmęczeni, głodni, mieli jet laga, nie wiem. Na pewno nie można czegoś takiego brać do siebie. Później dowiedziałem się, że dzień wcześniej byli w Montrealu, w naszej francuskojęzycznej stacji MusiquePlus, i tam podobno była już taka katastrofa, że na tle tamtego ich występu to, co działo się u nas to był kawał dobrego wywiadu. To ja już sobie nawet nie chcę wyobrażać z czym się tam w Quebecu zmierzyli! (śmiech)

– Z kim chciałbyś przeprowadzić wywiad, a nie miałeś dotąd okazji?

– Bardzo lubię Lady Gagę, więc z nią i z całą pewnością z Paulem McCartneyem. Rozmawiałem z Ringo Starrem, Petem Bestem – pierwszym perkusistą The Beatles, Seanem Lennonem, Julianem Lennonem i Yoko Ono, ale z McCartneyem nie miałem dotąd okazji. Pamiętam jak Ringo Starr opowiadał mi, że w czasach, gdy grali Beatlesi nie było odsłuchów dla muzyków a piski i wrzaski dziewczyn pod sceną były tak głośne, że czasami miał problemy z wsłuchiwaniem się w to, co grają koledzy. Radził sobie tak, że obserwował ich jak podrygują i  jak ruszają im się tyłki – po tym wiedział, w którym miejscu utworu jest zespół. Marzę o tym, by zapytać McCartneya, czy wiedział, że Starr patrzył mu na tyłek, żeby wiedzieć co ma grać (śmiech), chociaż oczywiście nie zacząłbym rozmowy od takiego pytania!

O MuchMusic

– MuchMusic siłą rzeczy było porównywane do MTV. Jakie były różnice między tymi stacjami?

– MTV pojawiło się wcześniej, ale nie odbierało w Kanadzie z powodów licencyjnych. Dzięki temu Kanadyjki i Kanadyjczycy jeszcze bardziej doceniali MuchMusic i jej siostrzane stacje, bo to była nasza telewizja muzyczna. Kilka lat po uruchomieniu naszego kanału dowiedzieliśmy się, że na początku swojej działalności MTV nie puszczało teledysków czarnoskórych artystów i artystek. Byliśmy w szoku, bo dla nas w MuchMusic inkluzywność zawsze była priorytetem. Byliśmy inkluzywni zanim ktokolwiek w ogóle wymyślił to słowo! Otwarcie mówiliśmy o kwestiach etnicznych, czy równościowych, było to dla nas zupełnie naturalne, nie było w tym żadnego marketingowo-odgórnego zamysłu szefów stacji. Poza tym, MTV doszło do etapu, w którym odmawiali puszczania teledysku do danej piosenki dopóki nie stała się ona przebojem, mieli też swoje wymagania odnośnie tego jak taki klip powinien wyglądać, żeby pojawić się w ich ramówce. U nas nie było czegoś takiego, nigdy nie mieliśmy żadnych wytycznych dotyczących minimalnej ilości pośladków i dekoltów w teledysku, i zawsze staraliśmy się promować ciekawych artystów bez względu na to, ile sztuk płyt sprzedawali, albo, czy mieli na koncie ogólnoświatowe, lub ogólnokrajowe przeboje. Jeżeli muzyka była dobra, to pokazywaliśmy ją widzom i to oni decydowali, czy dany utwór stawał się mniej czy bardziej popularny. Niejednokrotnie było tak, że radio zaczynało się kimś interesować dopiero po tym, jak ten ktoś pojawił u nas. Niestety, z biegiem lat, wraz ze zmianą właściciela, MuchMusic zaczęło podążać tą samą drogą, co MTV – na antenie było coraz mniej muzyki a coraz więcej programów typu reality tv, zaś w miejsce rzetelnych reportaży muzycznych pojawiało się coraz więcej plotek o celebrytach.

– No właśnie, dlaczego telewizyjne stacje muzyczne zniknęły? Można oczywiście winić o to powstanie YouTube’a, gdzie teledyski są na wyciągnięcie ręki, ale przecież takie stacje to nie były tylko wideoklipy – było w nich miejsce na porządne wywiady z artystami, występy na żywo, rozmowy z fanami, reportaże pokazujące życie muzyków od kulis, itd.

– Zmieniło się patrzenie na budowanie ofert tych stacji. Wszystko rozbija się o pieniądze. Półgodzinny, albo godzinny wywiad, czy reportaż dawał okazję do mierzenia oglądalności, bo coś takiego przyciąga widzów i sprawia, że zostają na danym kanale na dłużej. Ale jak puścisz cztery, czy sześć godzin teledysków bez przerwy, to ktoś na chwilę się zatrzyma, ale potem szybko poszuka sobie czegoś innego do oglądania. Zatem, by zachęcić reklamodawców i zarabiać więcej na stacji, zaczęto wypychać z nich muzykę na rzecz innych treści, które dawały twarde dane dotyczące oglądalności i grup wiekowych, do których trafiały. Ponadto, doszła tabloidyzacja mediów muzycznych – kto z kim sypia, kogo gdzie widziano i z kim, kogo na czym przyłapano, kto poszedł na odwyk, kto z niego wrócił, itp. Robiło się coraz mniej miejsca dla bardziej wymagającej widowni, a ja doskonale wiem, że na takie wywiady i reportaże jakie choćby ja robiłem, nadal jest zapotrzebowanie – to widać po ogromnych ilościach ich odtworzeń na YouTube. Mam tam swój kanał, gdzie wrzucam zdigitalizowane materiały z MuchMusic i wiem, że ludzie szukają wartościowych, ciekawych treści i chcą je oglądać. Korporacje medialne po prostu nie rozgryzły jak na nich zarabiać.

– Jak myślisz, w jakim miejscu byłaby dziś kanadyjska muzyka bez MuchMusic? Jaki był wpływ stacji na jej rozwój?

– Trzeba pamiętać, że kanadyjski przemysł muzyczny istniał przed MuchMusic i istnieje nadal, już po MuchMusic. Zawsze było mnóstwo zdolnych, utalentowanych Kanadyjek i Kanadyjczyków, inna rzecz, czy udaje im się zdobywać popularność poza Kanadą, chociaż niemało jest tych, którzy odnieśli sukces i w Europie i w Stanach, co zawsze jest swoistym Świętym Graalem. To, co należy przypisać MuchMusic to fakt, że ludzie w kraju mieli w końcu okazję zobaczyć tych artystów, których słyszeli w radiu. Nagle okazało się, że członkowie zespołu Glass Tiger to przystojni chłopcy, którzy poza tym, że fajnie grają, mogą się też podobać. Ta widoczność bardzo wywindowała popularność wielu rodzimych artystów, pomagała im sprzedawać więcej płyt, organizować większe i dłuższe trasy muzyczne, czy pojawiać się na okładkach magazynów. Do ludzi w Kanadzie zaczęło docierać jak wielu ciekawych artystów mamy i, że warto poświęcić im uwagę. Pojawiły się też coroczne, stricte kanadyjskie nagrody muzyczne Juno Awards, transmitowane w ogólnokrajowej telewizji. Wiesz, obecnie w kółko słyszymy tylko o Drake’u, The Weeknd i Justinie Bieberze, którzy ciągną ten nasz przemysł muzyczny od lat, ale wtedy, w latach 80 i 90, dzięki MuchMusic, tacy nowi Drake’owie i Bieberzy pojawiali się co roku.

Autorka w rozmowie z Billem Welychką, 19.01.2024
O kanadyjskiej kulturze popularnej

– Jak byś porównał kanadyjską kulturę popularną z lat 90 i dwutysięcznych z tym, co dzieje się z nią teraz?

– Tak, jak mówię, uważam, że wtedy było znacznie więcej artystów, rynek nie był tak bardzo skupiony na kilku nazwiskach, tylko w zasadzie w każdym gatunku muzycznym działo się coś ciekawego i ciągle pojawiali się nowi wykonawcy. Cieszy mnie fakt, że teraz bardziej docenia się Rdzennych artystów, w tamtych latach niestety nie działo się to na taką skalę jak obecnie. Ciekawy jest też obecny intensywny rozwój hip hopu i muzyki elektronicznej.

– Poza muzyką, co Cię interesuje w kanadyjskiej kulturze popularnej? Co mógłbyś polecić Czytelniczkom i Czytelnikom Maple Corner?

– W Kanadzie niesamowita jest regionalność kultury, w tym też tej popularnej. Wiąże się to z tym jak ogromny i różnorodny jest to kraj. Na pewno polecam Wam świetne artystki wizualne Heather Haynes i Susanne Langlois. Mieszkańcy Kanady uwielbiają wspierać lokalnych artystów, co z kolei doskonale widać w Kingston, gdzie mieszkam. Jesteśmy dokładnie w połowie drogi między Toronto i Montrealem oraz między Toronto i Ottawą. Jest tu świetna scena muzyczna i cała masa genialnych lokalnych artystów. Dość powiedzieć, że to stąd pochodzi jedna z najlepszych i najważniejszych w historii kanadyjskich zespołów grupa, The Tragically Hip.

– A czy kanadyjska kultura popularna jest mocno nasiąknięta tą amerykańską?

– Tak sądzę i mam swoją teorię na ten temat – 90% Kanadyjek i Kanadyjczyków mieszka tak naprawdę wzdłuż granicy ze Stanami Zjednoczonymi, w odległości do około 150 kilometrów od niej. Oznacza to, że czy tego chcemy, czy nie, oglądamy amerykańską telewizję, słuchamy amerykańskich rozgłośni radiowych i tamtejszej muzyki – to nie może nie mieć wpływu. Z kolei 90% Amerykanek i Amerykanów nie mieszka w pobliżu granicy z Kanadą. Nas to często drażni, że oni nic o nas nie wiedzą, ale ja im się nie dziwię, bo to nie do końca ich wina, to po prostu kwestia geografii. Oni często w ogóle nie mają okazji niczego się o nas dowiedzieć, chyba, że poszukają, zainteresują się i poszperają, podczas gdy my nie mamy możliwości nie wiedzieć tak dużo o nich, skoro równolegle z naszymi oglądamy ich kanały w telewizji i słuchamy tego, co proponują ich DJ-e w radiach. Ten wpływ oczywiście jest i będzie. Mnie to osobiście nie przeszkadza, uwielbiam Stany, chociaż mają wiele wad, podobnie zresztą jak Kanada.

Czytaj też: MuchMusic oraz Big Shiny Tunes , The Joel Martin Mastery Podcast, Rave & Drool: podcast o kanadyjskim rocku lat 90

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *