Mieszkająca w Toronto Ewa Stachniak jest autorką popularnych powieści historycznych. Na swoim koncie ma między innymi bestsellerową „Katarzynę Wielką” (top kanadyjskiego dziennika The Globe and Mail). Jej powieść „Necessary Lies” otrzymała nagrodę Books in Canada First Novel Awards dla najlepszego debiutu. Dzieła Ewy Stachniak zostały wydane w wielu krajach, poza Kanadą i Polską również m.in. w Grecji, Hiszpanii, Włoszech, czy w Brazylii. Ja na łamach Maple Corner napisałam recenzję Jej najnowszej powieści „Szkoły luster”, możecie ją przeczytać tu, a teraz zapraszam do lektury mojego wywiadu z Autorką.
O życiu w Kanadzie
- Kiedy i dlaczego wyjechała Pani do Kanady?
Wyjechałam w 1981 roku, trzy miesiące przed ogłoszeniem stanu wojennego. Wyjechałam na stypendium rządu kanadyjskiego, na studia doktoranckie na Uniwersytecie McGill w Montrealu. W Polsce byłam asystentką na wydziale anglistyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Kanada była poniekąd przypadkowa; to uniwersytet zaproponował stypendium a ja entuzjastycznie się zgodziłam. Kanada na polskich anglistykach jeszcze wtedy nie istniała, kusiło mnie by poznać literaturę i kulturę tego kraju.
- Czy od razu trafiła Pani do Toronto, czy mieszkała Pani wcześniej w innym miejscu?
Ponieważ stypendium nie było przypisane do konkretnego uniwersytetu, więc wybrałam McGill i Montreal. Zadecydowała dwujęzyczność i dwukulturowość Quebecku. Do Toronto przeprowadziłam się sześć lat później, bo mąż przyjął ofertę pracy na tamtejszym York University. Montreal nadal jest moim ulubionym kanadyjskim miastem i każda podróż tam to wielka radość.
- Jak się Pani zaaklimatyzowała w Kanadzie?
Z wrocławskiej anglistyki przeniosłam się na anglistykę w Montrealu, więc nie była to trudna aklimatyzacja. Tuż po moim przyjeździe w Polsce ogłoszono stan wojenny a Kanada przyjęła Polaków z otwartymi ramionami. Montreal był przystanią. Fascynował, zachęcał by go zgłębić.
- Czy przyjeżdża Pani do Polski, ma kontakt ze swoim pierwszym krajem?
Mimo tego, że mieszkam w Kanadzie dłużej niż kiedykolwiek mieszkałam w Polsce czuję się tak Polką jak i Kanadyjką. Mam dwa paszporty, dwa obywatelstwa. W Polsce mam rodzinę i przyjaciół. Wprawdzie piszę po angielsku, ale wszystkie moje powieści ukazały się także w Polsce. Przyjeżdżam na promocje, spotkania z czytelnikami. Czytam na bieżąco polską literaturę, oglądam filmy, słucham muzyki.
O pisaniu
- Skąd pomysł, by pisać? Czy pisała Pani jeszcze przed wyjazdem?
W Polsce pisałam akademickie artykuły, po angielsku, bo tego wymagała moja praca na uczelni. W Kanadzie kontynuowałam studia doktoranckie, napisałam i obroniłam pracę doktorską, ale już wtedy wiedziałam, że praca akademicka nie jest moją pasją. Byłam częścią nowego dla mnie społeczeństwa, obserwowałam swoje emigracyjne reakcje, doświadczenia, odpowiadałam na pytanie: „Skąd jesteś?” Pierwsza powieść, Necessary Lies (Konieczne kłamstwa) była odpowiedzią na to pytanie. Taką pełną odpowiedzią, dlaczego wyjechałam i co czułam 10 lat później kiedy odwiedziłam już inną Polskę.
- Czy trudno było znaleźć wydawcę w Kanadzie? Język nie był przeszkodą, ale czy tamtejszy wydawcy nie mieli oporów przed wydawaniem autorki – imigrantki?
W latach 80tych i 90tych takich oporów już nie było. Moim pierwszym akademickim przewodnikiem na McGill’u był Louis Dudek, poeta polskiego pochodzenia który oprócz zajęć z kanadyjskiej poezji prowadził też kurs na temat literatury pisanej przez imigrantów. Podczas zajęć opowiadał często jak trudno było i jemu i innym początkującym „etnicznym” pisarzom zdobyć uznanie krytyków i zainteresować wydawców. Kiedy napisałam Necessary Lies Kanada była już otwarta na autorów-imigrantów. Nie było przeszkód.
- Jak udało się Pani przebić na kanadyjskim rynku?
Necessary Lies wydało niszowe torontońskie wydawnictwo Dundurn Press. Kiedy powieść została uznana za najlepszy debiut roku 2000, zwrócili na mnie uwagę więksi wydawcy. Chyba ich nie zawiodłam. The Winter Palace, powieść oparta na życiu Katarzyny Wielkiej była moim największym bestsellerem—w Kanadzie, USA, Niemczech i w Polsce. Piszę książki, które chciałabym sama przeczytać. „Piszę, bo muszę” parafrazując piosenkę Skaldów. Resztę zostawiam wydawcy i szczęściu.
- Jak Pani książki trafiły z Kanady do Polski? Jakie Pani widzi różnice między kanadyjskim i polskim rynkiem wydawniczym?
Konieczne kłamstwa, znalazły polskiego wydawcę dzięki Agacie Tuszyńskiej, która przeczytała książkę po angielsku i zainteresowała nią, w 2006 roku, już nieistniejące Wydawnictwo Książkowe Twój Styl. Wszystkie kolejne powieści znajdowały wydawców przez agencję literacką, która mnie reprezentuje. Ponieważ piszę po angielsku, powieści są tłumaczone na język polski. Zawsze zastrzegam sobie w kontrakcie prawo do autoryzacji tłumaczenia, co często wiąże się z przepisaniem całych fragmentów, celowym spolszczaniem angielskiej wersji. Dzięki takiej aktywnej współpracy z tłumaczkami, polskie wersje moich książek nie robią wrażenia tłumaczeń, co bardzo sobie cenię.
Główna różnica między rynkami wydawniczymi w Kanadzie i w Polsce to przede wszystkim ilość wydawanych tłumaczeń. Liczby są tu bezlitosne: w Kanadzie tłumaczenia to zaledwie 3% wszystkich wydanych książek—w Polsce ten procent waha się od 18-20% Dzięki takiej polityce wydawniczej polski czytelnik ma szansę śledzić literaturę wielu krajów, a czytelnik anglojęzyczny jedynie jej mały, bardzo przebrany fragment.
Podczas wizyt w Polsce odwiedzam księgarnie. Jest ich więcej niż w Kanadzie, są bardziej różnorodne, bardziej niszowe. Właśnie w polskich księgarniach, dużo częściej niż w kanadyjskich, zdarza mi się natknąć na ważne dla mnie książki, o których nie słyszałam wcześniej. Wracam obładowana…
- Czy w Kanadzie da się żyć z pisania?
To trudne pytanie. Writers’ Union prowadzi badania, z których corocznie wynika, że tylko niewielki procent kanadyjskich pisarzy utrzymuje się wyłącznie z pisania. Większość pracuje: na uniwersytetach, w college’ach, szkołach. Ja przez lata pracowałam w Sheridan College, ucząc pisania, literatury i komunikacji międzykulturowej … dopiero po sukcesie The Winter Palace mogłam poświęcić się wyłącznie pisaniu.
O „Szkole luster”
- Skąd pomysł na powieść?
Czytając pamiętnik madame du Hausette, pokojówki madame de Pompadour, natknęłam się na intrygującą wzmiankę o Parku Jeleni i jego mieszkankach. Po kilku dniach szperania w historycznych źródłach poznałam mechanizm kłamstw i sekretów, dzięki którym Ludwik XV mógł wykorzystywać seksualnie młode dziewczyny. Podawał się za polskiego hrabiego, kuzyna królowej, Marii Leszczyńskiej. Nie był to zły kamuflaż, bo pozwalał służącym króla tłumaczyć jego nagłe zniknięcia i zmiany planów i zadbać o to by dziewczęta nie sprawiały Ludwikowi najmniejszych kłopotów. Wystarczyło powiedzieć oczekującej go dziewczynie, że jego obecność w Polsce była nieodzowna. Madame du Hausette wspomina o młodej, zagubionej, okłamywanej dziewczynie, która spodziewa się królewskiego dziecka nie wiedząc jeszcze, że będzie jej odebrane i ta anonimowa dziewczyna była moją inspiracją. Pozwoliłam jej mówić, a ja słuchałam…
- Jak długo pracowała Pani nad powieścią? Jak robiła research? Czy ktoś Pani przy tym pomagał?
Każda z moich powieści wymaga wielomiesięcznych studiów, które robię sama, choć korzystam z rad zaprzyjaźnionych historyków. Internet jest tu bardzo przydatny, a dodatkowo wiek XVIII to czas pisania pamiętników i wspomnień, czas politycznych pamfletów, tych plotkarskich publikacji, które oddają atmosferę ulicy. Dodatkowo zawsze odwiedzam miejsca, które opisuję, chcę poczuć, że idę śladami moich bohaterek i bohaterów.
- Czy lata, w których dzieje się fabuła „Szkoły luster” to lata, które Panią szczególnie interesują jako badaczkę i autorkę?
XVIII wiek jest mi bliski—to okres, w którym dzieje się moja druga powieść Ogród Afrodyty, to także czas rządów Katarzyny Wielkiej, to początek epoki współczesnej. Kobiety XVIII wieku są mi bliższe niż ich XIX córki czy wnuczki, są mniej zarażone ideologią kobiety — anioła domowego ogniska, która zawojowała epokę wiktoriańską. Ale wiem, że już napisałam o tym okresie wszystko co chciałam napisać. Teraz myślę o powrocie do lat 20 tych i 30 tych XX wieku, lat, w których dzieje się akcja Bogini tańca.
- Bohaterkami książki są silne kobiety, które pomimo dość nieszczęśliwych okoliczności z jakimi muszą się mierzyć, nie poddają się, walczą o lepsze dla siebie życie. Czy takie postaci są z Pani punktu widzenia ważne? Czy zawarła Pani w losach Veronique i jej córki wiadomość dla współczesnych kobiet, dla Pani czytelniczek?
Wychowały mnie silne kobiety, mama i babcia, radzące sobie jak mogły najlepiej z wojną, okupacją, powojennym życiem w komunistycznej Polsce. Zawdzięczam im moje spojrzenie na świat, na swoją w nim rolę. Były dla mnie najważniejsze i dlatego o takich właśnie kobietach piszę, szukam ich pierwowzorów w przeszłości. Nie wiem czy zawieram w moich książkach wiadomość dla współczesnych czytelniczek, choć widzę wyraźne paralele we współczesnych skandalach ujawnionych przez ruch #meToo. Wiem, i tym się chcę podzielić, że historia pełna jest odważnych, silnych kobiet, i że my ich córki, wnuczki, prawnuczki dużo im zawdzięczamy.
O kanadyjskiej kulturze popularnej
- Czy śledzi Pani kanadyjską kulturę popularną? Ma Pani swoich ulubionych wykonawców, autorów, pisarzy, muzyków?
Interesuje mnie szeroko pojęta kultura, więc i kultura popularna. Moi kanadyjscy ulubieńcy? Zaczynałam od Lucy Maud Montgomery, jednej z najpopularniejszych kanadyjskich pisarek mojego dzieciństwa, która w ostatnich latach swojego życia mieszkała niedaleko ode mnie i której życie daleko odbiegało od świata Ani z Zielonego Wzgórza. Jeszcze w Polsce zaliczałam się do wielbicielek Leonarda Cohena i czekałam na każdą jego płytę. Film Marianne & Leonard: Words of Love, który można zobaczyć na Netflixie, wyśmienicie oddaje fenomen Cohena i jego popularność. Na emigracji odkryłam Joni Mitchell. Mój syn, który dorastał w Kanadzie, zaraził mnie swoim entuzjazmem do Arcade Fire i Barenaked Ladies. Z zapartym tchem oglądam spektakle Roberta Lepage, choć one często wykraczają poza kulturę popularną. Uwielbiam pokazy Cirque du Soleil. Wychowana we Wrocławiu, w atmosferze przesiąkniętej Jazzem nad Odrą, słucham kanadyjskiego jazzu. Moi ulubieńcy to Oscar Peterson, Diana Krall i Molly Johnson.
- Czy są artyści, których lubi Pani oglądać na żywo?
Tania Tagaq, piosenkarka, która tak cudownie wykorzystuje śpiew gardłowy, będący ważnym elementem kultury Inuickiej. Supergwiazda muzyki Cape Breton—skrzypek Ashley MacIsaac z Cape Breton. I wspomniane już piosenkarki jazzowe, Diana Krall i Molly Johnson.
- Jakie widzi Pani różnice między polską i kanadyjską kulturą popularną?
Olbrzymią atrakcją kultury kanadyjskiej – także popularnej – jest jej wielokulturowość. Przykładowo, muzyka kanadyjska to cały wachlarz kulturowych wpływów, motywów, zaskakujące i często niespodziewane pomieszanie, czyli tzw. fusion – mieszanka trudna do przewidzenia, trochę jak jedna z moich ulubionych restauracji, która serwuje dania japońsko-hiszpańskie.
- Czy ma Pani wspomnienie związane z kanadyjską kulturą popularną, którym może się Pani podzielić?
„Dynie o zmierzchu”!
To spontaniczny coroczny popkulturowy happening, który powstał na moich oczach, w 2004-ym roku w torontońskim parku Sorauren, kilka przecznic od mojego domu a teraz już „opanował” wiele dzielnic Toronto i powoli rozrasta się na całą Kanadę.
Północno-amerykańskie Halloween, obchodzone 31-go października, zawsze było niezwykłe, wypełnione tradycyjnymi rytuałami, dekorowaniem domów, rzeźbieniem wydrążonych dyń, tak by przywitać tabuny poprzebieranych dzieci biegających od jednego domu do drugiego zbierając słodycze. Zawsze podziwiałam te wydrążone dynie, podświetlane płonącymi świecami, zamieniające się wieczorem w magiczne latarnie-witraże, przyciągające klasycznymi postaciami z Halloween, dinozaurami i smokami, gwiazdami kina i popkultury. Żałowałam, że ich panowanie kończyło się wraz z wypaleniem świec.
Najwyraźniej nie byłam jedyna, bo w 2004 ktoś wpadł na pomysł by przenieść rzeźbione dynie do parku i zaprosić gości na pokaz „Dynie o zmierzchu.” Wybraliśmy się tam z mężem, byliśmy zachwyceni i pomysłem, i atmosferą tego dyniowego happeningu, i od tego czasu chodzimy na te spontaniczne pokazy-spektakle co roku. Liczone w setkach, wystawione w niemalże każdym zakątku parku dyniowe latarnie zachwycają dzieci biegające od jednej dyni do drugiej, rozpoznające z radosnym krzykiem dobrze im znane postacie z filmów, komiksów i gier komputerowych — dyniowe Mario Brothers czy zombie z Minecraft. Dorośli, w powolnej procesji alejkami ozdobionymi dyniami, podziwiają rozświetlone podobizny ludzkich twarzy, czasami trudnymi do odgadnięcia — Margaret Atwood? Justina Trudeau? Są dynie z kategorii sztuki minimalistycznej– kilka nacięć wywołujących intrygujące efekty świetlne–oraz te, których skomplikowana dyniowa grafika wykonana została z niemalże komputerowa precyzją.
Serdecznie dziekuję Ewie Stachniak za rozmowę. Polecam Wam „Szkołę luster” oraz zapoznanie się innymi pozycjami Autorki. Więcej o Niej dowiecie się z Jej strony internetowej www.ewastachniak.com.